Noc spedzona w hamaku, po prostu wysmienita. Nie udalo mi się wstac że wschodem slonca niestety. Nawet poranny atak mrowek nie byl straszny w malym raju.
Sniadanie to, oczywiste już tutaj, nalesnik z czekolada i bananem.
Wyprawa pseudo trekkingowa do polozonej nieopodal jaskini i dalej do wiosek w dzungli.
Droga poczatkowo prowadzi przez pole z krowami i ich odchodamy. Pozniej zmienia się w lesna sciezke pokryta blote, ktore trzeba roznymi sposobami omijac. Po 30 minutach dociera się do jaskini. Przy jaskini jest oplata 10.000 kip ktora ponoc jest na wsparcie lokalnych wiosek.
Jaskinia mnie troche rozczarowuje, a z drugiej strony troche przeraza. Widoczne miejsca do wejscia nie sa zbyt imponujece, a jedynym sposoibe zaglebienia w owa jaskinie jest przejscie waskimi korytarzami strumienia ktory przez nia plynie.
Nie chcemy się na to decydowac dlatego ruszamy do wiosek. Sciezka nabiera trudnosci i poza plotem pojawiaja się też na drodze male strumienie ktore trzeba przejsc. W koncu docieramy do dosc sporego strumienia, jakies 1,5m szerokosci, przez ktory trzeba przejsc i trzeba się zamoczyc. Za nim droga nabiera już trudnosci pod wzglegem "nie wiem w ktora strone". Oczywiscie nie ma zadnych znakow ani oznaczen szlaku, pomimo tego że dziennie sredkio 20 turystow tedy chodzi. Napotkany miejscowy chlopiec chcę nam pokazac w ktora strone i jak najszybciej przejsc przez wilkie pole ryzowe, żeby dotrzec do wioski Ban Sochpen. Nie byly bysmy w Laosie gdyby wioska byla tuz za polem ryzowym. Jeszcze kilka przejsc przez rzeke, a woda miejscami dosc rwaca i glebokosci siegajaca do polowy uda. W koncu docieramy do wioski. A ona w ogole nami nie zainteresowana. Dzieciaki nie krzycza z miejsca "sabaydi" jak to mialo miejsce na polnocy, dorosli tylko patrza jak grube mamy portwela i nikogo nie dziwi już widok bialej twarzy, bo tu ciagle się jakies polawiaja i mysla że sa wyjatkowe. Zmierzamy, wiec ku nastepnej wiosce do ktorej, wedlog mapy mamy isc wzdluz strumienie. Niestety po jakis 40 minutach strumien nabiera tempa i glebokosci a sciezka znika. Wchodzimy tylko w dzungle myslac że nas gdzies doprowadzi. No i po kolejnej urwanej sciezce wchodzimy na szczyt gory żeby rozejzec się po okolicy. No i widac jedynie dzungle dluga, szeroko i gesta. Wracamy do strumienia. Jakas kapiel i kilka chwil odpoczynku. Razem z Cela stwierdzamy że i takl byl to dosc ekscytujacy i zadawalajacy dzien i postanawiamy wrocic. Po powroicie okazuyje się że przeszlysmy jakies 30 km w obie strone. Cale mokre, ja z odciskami na stopach i z blotem na spodniach, ale za to z, jak by to moja siostra powiedziala, "zacieszem na mordzie" odpoczywamy w hamaczkach wieczorem.
P.s. Dziś byly imieniny mojej babci Irki. Babciu pomimo tego że zlozylam ci zyczenia przed wyjazdem, to i tak skladam najserdeczniejsze zyczenia i przesylam buziaki.